Niby taka miała być, bo scena miała mieć charakter komediowy, ale bez przesady: grupa kilkunastu ludzi, od których zależy los CAŁEJ PLANETY, w zamian za swoje poświęcenie oczekuje takich pierdółek jak spędzenie tygodnia w Białym Domu czy dożywotnie zwolnienie z podatków, a oficjele z rządu i NASA na widok ich listy życzeń jeszcze nerwowo drapią się po głowie i twierdzą, że "CZĘŚĆ z ich życzeń będą mogli spełnić"? W jakiej oni byli pozycji, żeby w ogóle mieć czelność cokolwiek z nimi negocjować zamiast bez zająknięcia godzić się na wszystkie ich warunki? W rzeczywistości (o ile sytuacja z filmu miałaby szansę zaistnieć naprawdę) ci wybrańcy, w razie zakończenia swojej misji sukcesem, powinni być chyba kimś w rodzaju władców-właścicieli tej planety, mogących dowolnie decydować o jej losie, bo przecież bez nich ta planeta by nie przetrwała. W najbardziej pesymistycznym przypadku powinni zainkasować po kilkanaście-kilkadziesiąt miliardów baksów na łebka, a nie głowić się nad tym, czy jeszcze kiedykolwiek będą musieli płacić podatki!